wtorek, maja 17, 2005

pada

Pada deszcz, pozbawiając ziemię zapachu starych przeżyć. Wszelkie życie rozedrgane pod ciężarem mięsistych kropli. Karma romantyków. Trawa już wysoka, sięga uszu, drapie w nos. Daję susa, oszaleć można pośród zapachów, chcę więcej i więcej. I nic, tylko woła i ciągnie za smycz. Obraża się i przypina do obroży postronek. Czuję się jak koza...
- Kozunia, choć kłamczuszko, do domciu. Nie żryj trawy, durne zwierzę.
- Primo – sama jesteś kozunia. Secondo – nie do domciu, do domu, babo durna (traweczki pieseczek się jadł, oj, wymiocinki będą – kto wymyślił tak język przesładzać?). Tertio – pies trawę przeżuwa, delektuje się jej gorzkim sokiem, następnie ową trawę trawi. Potrzebuje, durna babo, potrzebuje...
I podczas takiej to pogawędki zostałam brutalnie wciągnięta przez pańcię do domciu, na smyczce, w obróżce. Na pyszczek cisnęły się słóweczka o bardzo ujednoliconym charakterku...
Głupia baba!

Brak komentarzy: